Fot. Kai Taller/Arena Akcji
Za nami nadspodziewanie udany, w kontekście reprezentacji Polski, weekend ze skokami w Predazzo. Abstrahując już od suchych wyników, forma niektórych naszych skoczków tego lata może napawać optymizmem. Pojawiają się jednak głosy, że realnie lato w skokach narciarskich nic nie znaczy i na tym etapie nie ma sensu zajmować sobie tym głowy. Ja się jednak z tym nie zgadzam.
Lato w skokach narciarskich nic nie znaczy?
Zacznijmy od obalenia mitu, że w skokach narciarskich „lato nic nie znaczy”. Historia pokazała, że nawet z tych najgorzej obsadzonych konkursów, da się wyciągnąć pewne wnioski. Wystarczy spojrzeć na listę objawień zeszłego sezonu Letniego Grand Prix, a następnie – na klasyfikację generalną Pucharu Świata. Latem błysnęli przede wszystkim: Wąsek, Foubert, Lindvik, Aigro, S. Kobayashi, Bickner, Wolny, Repellin, i Insam. Definitywnie rozczarowała ostatnia dwójka. Lindvik też odpalił dopiero w lutym, ale chwilę później został mistrzem świata – mimo kontrowersji i jawnego oszustwa, faktycznie był wtedy w gazie.
Więc pozostaje sześciu zawodników, którzy błysnęli latem – i to nie jakoś spektakularnie – a następnie zaliczyli zdecydowanie najlepszą zimę w karierze, lub jak w przypadku Wolnego, po prostu najbardziej udany sezon od dawna. Z czego Bickner, czy Wąsek, wyróżnili się przede wszystkim w…Rasnovie. Oczywiście praktycznie co roku uzbiera się kilka takich Insamów sprzed roku, którzy wyskaczą się już we wrześniu. I nie ma opcji, że przewidzisz który zawodnik się sprawdzi, a który nie przełoży letniej dyspozycji na Puchar Świata. Dlatego też należy być ostrożnym z wyciąganiem zbyt daleko idących wniosków. Ale wciąż statystycznie udane lato, stosunkowo często zwiastuje również udany zimowy sezon.
Mamy się z czego cieszyć?
U nas sytuacja jest jeszcze inna. Zazwyczaj faktycznie nie było sensu zwracać uwagi na lato, bo nikt nie miał wątpliwości, że naszych skoczków stać na świetne skoki. Mam tutaj na myśli, że „objawieniami lata” zostają przeważnie co najwyżej średniacy, którzy nagle zaczynają skakać ponad stan. W ich przypadku podziwiamy progres, który byli w stanie poczynić i próbkę nowych możliwości. To, że być może sportowo odblokowali kolejny poziom. Ale w przypadku ścisłej czołówki, pomijając skrajne przypadki, faktycznie liczy się tylko i wyłącznie to, czy trafią z formą na zimę.
Tylko problem jest taki, że my już nie startujemy z poziomu tej ścisłej czołówki. Kamil Stoch od dwóch sezonów nie zakończył żadnego konkursu w TOP10. Dawid Kubacki zrobił to w tym czasie tylko dwa razy. Więc niedzielny przebłysk jest przede wszystkim szalenie istotnym sygnałem, że – przede wszystkim Kamil – wciąż „to” ma. A przecież nie trzeba było być wcale przesadnym pesymistą, aby w to zwątpić, patrząc na ostatnie smutne lata w wykonaniu naszego mistrza – i zważając na jego wiek.
Naszym zmartwieniem w sezonach 23/24 i 24/25 nie było to, że nie trafiliśmy z formą, tylko że na przestrzeni tych dwóch lat, choćby przebłysków tej formy, zwyczajnie nie było. Niezależnie od pory roku. Tymczasem okazuje się, że na zapaść naszego mistrza nie wpłynął wiek, a jakieś inne czynniki. Być może zmieniające się przepisy (moim zdaniem bardzo prawdopodobny scenariusz), może zaburzone przygotowania do poprzedniego sezonu przez kontuzję, a być może brak odpowiedniej komunikacji pomiędzy sztabem Thurnbichlera, a Doleżalem. Tego się już nie dowiemy.
Słowami podsumowania cieszę się, że znów mogę się martwić o to, czy polscy skoczkowie trafią z formą na zimę. Bo wreszcie jest z czym trafiać. Mówię ciągle o Kamilu Stochu, ale mam wrażenie, że dyspozycja Kubackiego też wygląda z tygodnia na tydzień coraz lepiej. Tak jakby te bezobjawowe dotychczas „małe kroczki”, o których tak wiele mówił zimą sam zawodnik, jednak wreszcie zaczęły realnie postępować.





Leave a Reply